Drugą pulę przeczytanych przeze
mnie tytułów (pierwszą pulę znajdziecie tutaj) otwiera "Jądro
krystalizacji" autorstwa Stephena Barra. Bohaterem opowiadania jest dość
przeciętny obywatel, który jednak znienacka zaczyna ogniskować wokół siebie
zjawiska o stopniu prawdopodobieństwa oscylującym w okolicach zera. Mimo
pokaźnej ilości suchych, okołonaukowych dywagacji, opowiadanie ma wymiar przede
wszystkim rozrywkowy - znajdziemy tu intrygującą zagadkę, nieco dramatycznej
akcji i szczyptę humoru, doskwiera jednak brak pewnej potoczystości języka,
która uprzyjemniłaby lekturę. W gruncie rzeczy żaden to specjał, raczej solidny
średniak, ale czytałem go z pewną dozą zainteresowania.
Z kolei "Drugi satelita" Edmonda Hamiltona to już prawdziwa
literacka skamieniałość - pulpowa, eksploracyjna opowieść oparta na szalonym
koncepcie, że Ziemię obiega z zawrotną prędkością (w granicach jej atmosfery!)
niedostrzegalny drugi księżyc, na którym można bez większych perturbacji
wylądować (samolotem!) i egzystować (bez hełmu kosmicznego!), ba, spotkać tam
nawet ludzi (zielonych!). Oczywiście o ile wcześniej nie wpadnie się w łapy
tubylczych, krwiożerczych (i to dosłownie) żaboludów wyposażonych się wysoce
zaawansowaną technologię i odpowiednio niskie poczucie gościnności. Opowiadanie,
które w latach 30-tych ubiegłego wieku miało zapewniać nieskomplikowaną rozrywkę
(bo jego walory naukowe już w dacie powstania były wątpliwe), dzisiaj jedynie w
sposób niezamierzony śmieszy. Od strony warsztatowej utwór się jeszcze jakoś
broni, ale poziom naiwności, wyblakłe fabularne kalki i histeryczne reakcje
bohaterów nie pozwalają wczuć się w ich położenie, wciągnąć w akcję, ani tym
bardziej potraktować tego opowiadania poważnie. Trudno też współczesnemu
czytelnikowi z taką łatwością jak autorowi „Drugiego Satelity” przejść do
porządku dziennego nad hekatombą całego gatunku myślących (by nie rzec
kumatych) istot i dziesiątek tysięcy jego ludzkich niewolników. W ogólnym
rozrachunku, mimo całego aeronautycznego anturażu, mamy tu do czynienia z
literaturą niewysokich lotów. Jeśli jednak znieczulimy się na kaskadowe
nielogiczności, to z lektury zdołamy czerpać pewną przyjemność.
W "Świecie ryzykantów" Keith Laumer ponownie raczy nas
swoistą "fantastyką dyplomatyczną", mamy też okazję poznać kolejny
epizod w karierze Retiefa (członka ambasadorskiej świty znanego ze
"Sposobu Yillów" zawartego w drugim tomie "Złotego Wieku
SF"). Z jednej strony mamy tu ciekawą niszę w obrębie nurtu
science-fiction, co samo w sobie jest interesujące, z drugiej jednak skutkuje
to pewnym ładunkiem wtórności. Słowa uznania należą się za umiejętne
konstruowanie wielopoziomowych intryg dworskich, jednakże szczerzę przyznaję,
że mi główny bohater - nieomylny, wszechwiedzący i bezgranicznie pewny siebie -
na przestrzeni dwóch wspomnianych opowiadań zaczyna działać na nerwy (mam chyba
alergię na ubermenschów). Całkiem zajmująca i napisana z dobrym tempem lektura,
choć "Sposób Yillów" bardziej mi przypadł do gustu.
Nie zawodzi też wypróbowany
mistrz Isaac Asimov - jego "Młodość"
to absorbująca opowieść akcentująca kilka ciekawych zagadnień z zakresu
problematyki starzenia się cywilizacji i pierwszego kontaktu z obcą inteligentną
rasą, doprawiona w zdrowych proporcjach łyżką humoru i szczyptą dreszczyku
niepewności. Suspens to już tylko wisienka na torcie, nawet jeśli wyda nam się
przewidywalny.
Niestety, na koniec został mi
najbardziej ciężkostrawny suchar, zarówno w opisywanej książce, jak i w całej
kwadrologii. "Inwazja"
Murray'a Leinstera to czerstwa ramota, archaiczna pod każdym względem - świat
jest tu czarno-biały, wróg gromadzi wszelkie wady, a bohater wszelkie cnoty, jest
szlochająca dama w opałach oraz chichoczący arcyłotr-idiota, co rusz
spowiadający się protagoniście ze swoich niecnych planów i z równą konsekwencją
dający mu kolejne szanse przeżycia, uratowania świata oraz ocalenie niewinności
wspomnianej damy. W moim przekonaniu zamieszczenie „Inwazji” w tym zbiorze jest
sporym nieporozumieniem, utwór postarzał się okrutnie, a i w latach jego
młodości powstawały opowiadania znacznie lepsze.
Czwarty i ostatni tom antologii „Złoty
Wiek SF” jest zauważalnie słabszy od poprzednich odsłon, ale nadal jest to
literatura warta uwagi. Moim zdaniem najmocniejsze punkty tego tomu to
opowiadania Sheckley'a i Asimova, choć ze sporą przyjemnością wróciłem też też
do uniwersum stworzonego przez Weinbauma. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz