czwartek, 4 września 2014

"Kogga z czarnego słońca" Bohdana Peteckiego

Po bardzo dobrej "Tylko ciszy" (moje wrażenia z lektury znajdziecie tutaj) przyszła kolej na "Koggę z czarnego słońca", kolejną pozycję autorstwa Bohdana Peteckiego wydana w serii Archiwum Polskiej Fantastyki. Fabularne zawiązanie jest dość typowe. Przyszłość ludzkości przedstawia się sielankowo i dostatnio: poważniejsze problemy cywilizacyjne zostały wyeliminowane, eksploracja kosmosu przebiega bez zakłóceń, a zdyscyplinowanych i spolegliwych obywateli dla ich własnego dobra troskliwe służby chronią przed szumem informacyjnym - pojmowanym jako stan chorobowy natłokiem danych, zalewem bodźców. W dzisiejszym czytelniku taki obraz społeczeństwa przyszłości budzi uzasadniony sprzeciw, choć autor taką owczą bierność od pierwszych stron uznaje za naturalną. Tymczasem w rejonie układu Bety Talmura zaginęła bez śladu jednostka badawcza, a całe zamieszanie zdaje się mieć związek z lekkomyślnym naruszeniem przez nich procedur blokowana strumienia informacji i to w rejonie kosmosu, gdzie taka wstrzemięźliwość z pewnych względów byłaby szczególnie zasadna. Ech, z tymi naukowcami u Peteckiego to gorzej niż z dziećmi - ledwo się odwrócisz, a już coś nabroją i odpowiednie służby muszą ich z tarapatów za uszy wyciągać. A zatem na poszukiwanie lekkoduchów wyrusza trójka kosmicznych agentów do zadań specjalnych, członków swoistej kasty ubermenschów w mundurach, których losy śledzić będzie czytelnik.



Wymieniony w poprzedniej blogowej notce kanon wad prozy autora i tym razem zachowuje aktualność, a zatem mamy w książce uczuciowy szach rodem z telenoweli (na szczęście bardziej jako zdobnik niż równoprawny wątek), damę w opałach i najbardziej irytującego książkowego głównego bohatera, z jakim miałem okazję się zetknąć. Kreowany na nieustępliwego, wszystkowiedzącego i sarkastycznego kosmoszeryfa Lan Wood w moim odczuciu jawił się jako typ uporczywie arogancki, przemądrzały i antypatyczny. Ciekawsza jest już jego relacja z pozostałymi uczestnikami wyprawy, w szczególności z Nettem Listurem - dawnym kolegą, który odbił mu żonę. Czy kogoś zaskoczę, jeśli zdradzę, że owa femme fatale jest w gronie zaginionych? A jak sądzicie, czyją kobietę uwiódł z kolei porzucony Len? Brzmi banalnie, łzawo i wenezuelsko, ale dzięki Bogu to nie miłosne rozterki będą zasadniczą osią konfliktu, panowie bowiem miłosne afekty potrafią schować do kieszeni, prezentują jednak skrajnie różne postawy wobec oficjalnej doktryny limitowanego przepływu informacji. Lan to typ gorliwego i twardogłowego funkcjonariusza, który moralizuje na lewo i prawo, na jednym wdechu cytuje Leonarda Da Vinci i Karola Marksa, a przy tym święcie wierzy w szczerość intencji cenzorskiej wierchuszki. Jego tyrady są nużące, autorytarne i mało przekonujące, ale to im autor poświęca najwięcej uwagi. Z kolei Nett to wolny duch, artysta upatrujący w szumie informacyjnym nowego medium, manifestujący prawo jednostki do nie kontrolowanego odgórnie napływu informacji. I pomimo, że struktura powieści każe przypuszczać, iż autor sympatyzuje z pierwszą postawą, to w ogólnym rozrachunku właśnie niesztampowe metody Netta okażą się bardziej efektywne. Przy tak mocno zarysowanych postawach bohaterów domykającemu skład zespołu astronaucie Jurowi Galinowi nie pozostaje nic innego, jak robić a to za przyzwoitkę, a to za mediatora.

Ale nie do samych teoretycznych dywagacji książka się sprowadza, gdyż Petecki nie ogarnicza się tu (jak miał w zwyczaju w poprzednich książkach) do jednej lokalizacji, tylko zabiera swoich bohaterów (oraz czytelnika jako swoistego pasażera na gapę) w kosmiczną odyseję po obcych globach, wygasłej gwieździe, a nawet zdewastowanej strefie Dysona. Przy okazji będą mogli śledzić ewolucję obcej rasy, która nie potrafiła znaleźć umiaru w kwestii selekcji informacji, podobnie jak Lan i Nett ciskając się ze skrajności w skrajność - od niepohamowanego rozwoju, poprzez cywilizacyjną zapaść aż do izolacji. Kosmici, co dla Peteckiego typowe, nie pałają chęcią nawiązania kontaktu, co zadania członkom ekspedycji  z pewnością nie ułatwi, choć westernowa konstrukcja książki pola do porażki przecież nie pozostawia. Mimo wszystko czyta się przyjemnie, autor czaruje i mami nas kalejdoskopem pomysłów (niestety, dość pobieżnie rozwijanych), momentami narzuca komiksowe wręcz tempo wyprawy, a jednocześnie w tle zaprasza do poważniejszej refleksji nad prawami jednostki.

"Kogga z czarnego słońca" nie jest najlepszą książką w dorobku Bohdana Peteckiego, ale z całą pewnością warto poświęcić jej uwagę. Szczególnie ciekawie komponuje się z poprzednio opisywaną przeze mnie książką ("Tylko cisza") - takie kontrastowe zestawienie informacyjnego zgiełku i dojmującej ciszy jako żywiołów destrukcyjnych dla osobowości człowieka daje do myślenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz