środa, 11 lutego 2015

"Marsjanin" Andy'ego Weira


"Robinson MacGyver sam w Apollo 13". Tak właśnie mogłaby się nazywać zapowiadana ekranizacja "Marsjanina", gdyby afisze miały za zadanie esencjonalnie oddawać treść filmów. Przywołany zlepek klisz traktujących o zaradnych i pomysłowych protagonistach, niezawodnie wychodzącym z tarapatów w niekonwencjonalny sposób znakomicie pasuje do fabuły opisywanej książki - książki o samotnym astronaucie na Czerwonej Planecie. Ale po kolei...


Mark Watney, błyskotliwy biolog-inżynier (podzielam wasze zaskoczenie, ja też nie znam nikogo o takim profilu zainteresowań) wchodzi w skład trzeciej załogowej misji na Marsa. Podkreślić należy - trzeciej. Jak łatwo się domyślić każda kolejna wizyta na obcym globie budzi coraz mniejsze zainteresowanie mediów, więc Mark nie zobaczy swojego nazwiska na nagłówkach gazet, o ile nie zdarzy się nic nadzwyczajnego. A że się zdarzy, nikt z nas nie może mieć wątpliwości.Marsjańską bazę dewastuje huraganowa piaskowa zamieć, a podczas ewakuacji Watney zostaje poważnie ranny, zgubiony, uznany za zmarłego i pozostawiony sam na Czerwonej Planecie (czy tylko mi nasunęło się skojarzenie z kapitalnymi filmikami "The Lonely Astronaut"?). Jak mieć pecha, to na bogato. Po opanowaniu problemów tak fundamentalnych jak otwarta rana, nieszczelny skafander, dotarcie do bazy i uruchomienie systemów podtrzymujących życie pojawiają się kolejne. Jak wezwać pomoc bez żadnych systemów łączności? Jak się wyżywić przez kilka lat do czasu przybycia kolejnej marsjańskiej wyprawy? Jak dotrzeć na miejsce jej lądowania? Chyba nie myśleliście, że imienia MacGyvera użyłem nadaremno - skoro z szyszki potrafił zrobić granat, to pewnie i Mark z dostępnych mu rupieci coś wykombinuje, a o tym właśnie kombinowaniu jest dosłownie calutka książka.

Warto w tym miejscu wspomnieć, że do czytelniczych rąk musiała ona przebyć niełatwą drogę. Powstawała w formie kolejnych epizodów zamieszczanych na amatorskim blogu autora, a do świadomości wydawców przedzierała się ze sporym oporem materii. Dopiero niespodziewany sukces e-booka otworzył jej wiele drzwi i "Marsjanin" zyskał rozgłos w fantastycznym światku. Czy zasłużony? Odpowiedź na to pytanie nie należy do prostych, a ocena książki zależeć będzie w dużej mierze od wstępnych oczekiwań czytelnika.

Jeśli spodziewasz się w niej znaleźć wizję przyszłości tak śmiałą, że dostaniesz zawrotów głowy od intensywnie kręcących się trybików wyobraźni, to trafiłeś pod zły adres. Weir wprawdzie wysyła bohatera na Czerwoną Planetę, ale w znanych nam realiach - poziom zaawansowania technologicznego ludzkości, sytuacja geopolityczna i model relacji międzyludzkich są całkiem aktualne. Na urodę literackiej formy też nie licz. Tak jak przeciętnie utalentowany, ale doświadczony śpiewak unika tonów wykraczających poza jego skalę i zdradliwych wokalnych zdobników, tak i Weir wystrzega się pisarskich popisów i eksperymentów - pisze w sposób prosty, oszczędny, ale zrozumiały. Dzięki temu "Marsjanina" czyta się szybko, choć nie dla walorów języka.

Nie znajdziesz tu też skomplikowanej psychologii postaci, moralnych dylematów, trudnych międzyludzkich relacji czy obrazu destruktywnego wpływu samotności i codziennej rutyny na osobowość człowieka, choć wyjściowy pomysł aż prosił się rozwinięcie tych wątków. Autor ogranicza się do formy pamiętnikarskiej (by nie rzec blogowej) relacji, a że bohater ma zadaniowe nastawienie inżyniera, a przy tym naturę prostą i nieskalaną melancholią czy filozofowaniem, to głębszych introspekcji nie uświadczymy. Nastawiłeś się na pasjonujące opisy eksploracji planety? Trafiłeś pod zły adres. Mars nie pełni tu roli innej niż egzotyczna dekoracja - zapewnia dostatecznie ekstremalne trudne warunki przeżycia by zbudować atmosferę zagrożenia, ale bohater nie wypuszcza się poza bazę dalej niż jest to niezbędne. Trudno z tego czynić zarzut, ale Czerwonej Planety za wiele nie pozwiedzamy.

Co w takim razie znajdziemy na kartach "Marsjanina"? Survivalową kombinatorykę stosowaną do kwadratu w warunkach pozaziemskich. Demontowanie, łączenie i przetwarzanie, wszystkiego co może się przydać, ciągła optymalizacja działań, szukanie nietypowych rozwiązań - technicznych, chemicznych i biologicznych, doskonalenie wypracowanych metod, ciągłe kalkulowanie jak zwiększyć swoje szanse na przeżycie. Nie ma tu miejsca na błędy, fuszerki ani marnotrawstwo, każdy drobiazg może się jeszcze przydać. Na tym polu książka okazuje się świetna i prawdziwie ekscytująca. Wszystkie działania bohatera mają sens - Mark jest diablo pomysłowy, ma w głowie encyklopedię i kalkulator, ale przy tym nie jest nieomylny, nie zawsze udaje mu się osiągnąć cel za pierwszym razem i srogo płaci za każde przeoczenie. To właśnie te wpadki w działaniach bohatera dodają mu realizmu. Autor pisze z dużą znajomością tematu i nie pozwala bohaterowi ani czytelnikom się nudzić, zatem po każdej chwili "małej stabilizacji" w życiu tytułowego Marsjanina musi wydarzyć się coś paskudnego. Jeśli czułeś dreszcz emocji oglądając w "Apollo 13" tęgie głowy z Houston kombinujące jak sześcienny filtr wsadzić do cylindrycznego slotu, to od lektury powieści Andy'ego Weira się nie oderwiesz.

Wyjątkowo trudno mi jednoznacznie ocenić "Marsjanina" - lektura mnie wciągnęła, ale nie mogłem też nie zauważać jej słabości. Sympatia, którą odczuwałem w stosunku do protagonisty była w najlepszym przypadku letnia, może dlatego, że wcale jej nie potrzebował - jego wola przetrwania okazała się tyleż niezłomna, co bezrefleksyjna. Z większym oddaniem kibicowałabym bohaterowi z krwi i kości - wątpiącemu, rozżalonemu czy wściekłemu, zmagającemu się na przemian z falami entuzjazmu i apatii, motywacji i rozgoryczenia, toczącego codzienną walkę o swoją poczytalność i tożsamość. Wiarygodność psychologiczna bohatera wypada jednak blado (a to w końcu półtora roku samotności!), nie brakuje też w książce koniecznych uproszczeń, a kilka aspektów zostało potraktowanych po macoszemu - paskudną ranę bohater leczy błyskawicznie i bez powikłań, z wszystkich wybuchowych przygód wychodzi bez istotnych urazów, mimo "oszczędzania" na ogrzewaniu cieszy się końskim zdrowiem, a uboga dieta nie powoduje u niego żadnych problemów pokarmowych (autor chyba nigdy nie potrzebował zwolnienia z zajęć szkolnych skoro każe Markowi rozważać jedzenie surowych ziemniaków).

W moim przekonaniu dobra literatura science-fiction niezależnie od futurystycznych rekwizytów i scenografii stara się przede wszystkim odnaleźć odpowiedzi na te same, fundamentalne pytania co dobra literatura w ogóle - skąd przychodzimy? kim jesteśmy? dokąd zmierzamy? W "Marsjaninie" znaków zapytania nie znajdziemy - to absorbujące studium niezłomnej woli przetrwania, przesycone specjalistycznymi wywodami, ale nie żadnych stawia istotnych pytań. Książkę przeczytałem z przyjemnością i pewną dozą ekscytacji, ale tak naprawdę niewiele z lektury wyniosłem i raczej do niej nie wrócę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz