"Robinson MacGyver sam w Apollo
13". Tak właśnie mogłaby się nazywać zapowiadana ekranizacja
"Marsjanina", gdyby afisze miały za zadanie esencjonalnie oddawać
treść filmów. Przywołany zlepek klisz traktujących o zaradnych i pomysłowych
protagonistach, niezawodnie wychodzącym z tarapatów w niekonwencjonalny sposób
znakomicie pasuje do fabuły opisywanej książki - książki o samotnym astronaucie
na Czerwonej Planecie. Ale po kolei...
Mark Watney, błyskotliwy
biolog-inżynier (podzielam wasze zaskoczenie, ja też nie znam nikogo o takim
profilu zainteresowań) wchodzi w skład trzeciej załogowej misji na Marsa.
Podkreślić należy - trzeciej. Jak łatwo się domyślić każda kolejna wizyta na
obcym globie budzi coraz mniejsze zainteresowanie mediów, więc Mark nie zobaczy
swojego nazwiska na nagłówkach gazet, o ile nie zdarzy się nic nadzwyczajnego.
A że się zdarzy, nikt z nas nie może mieć wątpliwości.Marsjańską bazę dewastuje
huraganowa piaskowa zamieć, a podczas ewakuacji Watney zostaje poważnie ranny,
zgubiony, uznany za zmarłego i pozostawiony sam na Czerwonej Planecie (czy
tylko mi nasunęło się skojarzenie z kapitalnymi filmikami "The Lonely Astronaut"?). Jak mieć pecha, to na bogato. Po opanowaniu problemów tak
fundamentalnych jak otwarta rana, nieszczelny skafander, dotarcie do bazy i
uruchomienie systemów podtrzymujących życie pojawiają się kolejne. Jak wezwać
pomoc bez żadnych systemów łączności? Jak się wyżywić przez kilka lat do czasu
przybycia kolejnej marsjańskiej wyprawy? Jak dotrzeć na miejsce jej lądowania?
Chyba nie myśleliście, że imienia MacGyvera użyłem nadaremno - skoro z szyszki
potrafił zrobić granat, to pewnie i Mark z dostępnych mu rupieci coś
wykombinuje, a o tym właśnie kombinowaniu jest dosłownie calutka książka.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że
do czytelniczych rąk musiała ona przebyć niełatwą drogę. Powstawała w formie
kolejnych epizodów zamieszczanych na amatorskim blogu autora, a do świadomości
wydawców przedzierała się ze sporym oporem materii. Dopiero niespodziewany
sukces e-booka otworzył jej wiele drzwi i "Marsjanin" zyskał rozgłos
w fantastycznym światku. Czy zasłużony? Odpowiedź na to pytanie nie należy do
prostych, a ocena książki zależeć będzie w dużej mierze od wstępnych oczekiwań
czytelnika.
Jeśli spodziewasz się w niej
znaleźć wizję przyszłości tak śmiałą, że dostaniesz zawrotów głowy od
intensywnie kręcących się trybików wyobraźni, to trafiłeś pod zły adres. Weir
wprawdzie wysyła bohatera na Czerwoną Planetę, ale w znanych nam realiach -
poziom zaawansowania technologicznego ludzkości, sytuacja geopolityczna i model
relacji międzyludzkich są całkiem aktualne. Na urodę literackiej formy też nie
licz. Tak jak przeciętnie utalentowany, ale doświadczony śpiewak unika tonów
wykraczających poza jego skalę i zdradliwych wokalnych zdobników, tak i Weir
wystrzega się pisarskich popisów i eksperymentów - pisze w sposób prosty,
oszczędny, ale zrozumiały. Dzięki temu "Marsjanina" czyta się szybko,
choć nie dla walorów języka.
Nie znajdziesz tu też
skomplikowanej psychologii postaci, moralnych dylematów, trudnych
międzyludzkich relacji czy obrazu destruktywnego wpływu samotności i codziennej
rutyny na osobowość człowieka, choć wyjściowy pomysł aż prosił się rozwinięcie
tych wątków. Autor ogranicza się do formy pamiętnikarskiej (by nie rzec blogowej)
relacji, a że bohater ma zadaniowe nastawienie inżyniera, a przy tym naturę
prostą i nieskalaną melancholią czy filozofowaniem, to głębszych introspekcji
nie uświadczymy. Nastawiłeś się na pasjonujące opisy eksploracji planety?
Trafiłeś pod zły adres. Mars nie pełni tu roli innej niż egzotyczna dekoracja -
zapewnia dostatecznie ekstremalne trudne warunki przeżycia by zbudować
atmosferę zagrożenia, ale bohater nie wypuszcza się poza bazę dalej niż jest to
niezbędne. Trudno z tego czynić zarzut, ale Czerwonej Planety za wiele nie
pozwiedzamy.
Co w takim razie znajdziemy na
kartach "Marsjanina"? Survivalową kombinatorykę stosowaną do kwadratu
w warunkach pozaziemskich. Demontowanie, łączenie i przetwarzanie, wszystkiego
co może się przydać, ciągła optymalizacja działań, szukanie nietypowych
rozwiązań - technicznych, chemicznych i biologicznych, doskonalenie
wypracowanych metod, ciągłe kalkulowanie jak zwiększyć swoje szanse na
przeżycie. Nie ma tu miejsca na błędy, fuszerki ani marnotrawstwo, każdy
drobiazg może się jeszcze przydać. Na tym polu książka okazuje się świetna i
prawdziwie ekscytująca. Wszystkie działania bohatera mają sens - Mark jest
diablo pomysłowy, ma w głowie encyklopedię i kalkulator, ale przy tym nie jest
nieomylny, nie zawsze udaje mu się osiągnąć cel za pierwszym razem i srogo
płaci za każde przeoczenie. To właśnie te wpadki w działaniach bohatera dodają
mu realizmu. Autor pisze z dużą znajomością tematu i nie pozwala bohaterowi ani
czytelnikom się nudzić, zatem po każdej chwili "małej stabilizacji" w
życiu tytułowego Marsjanina musi wydarzyć się coś paskudnego. Jeśli czułeś
dreszcz emocji oglądając w "Apollo 13" tęgie głowy z Houston
kombinujące jak sześcienny filtr wsadzić do cylindrycznego slotu, to od lektury
powieści Andy'ego Weira się nie oderwiesz.
Wyjątkowo trudno mi jednoznacznie
ocenić "Marsjanina" - lektura mnie wciągnęła, ale nie mogłem też nie
zauważać jej słabości. Sympatia, którą odczuwałem w stosunku do protagonisty
była w najlepszym przypadku letnia, może dlatego, że wcale jej nie potrzebował
- jego wola przetrwania okazała się tyleż niezłomna, co bezrefleksyjna. Z
większym oddaniem kibicowałabym bohaterowi z krwi i kości - wątpiącemu,
rozżalonemu czy wściekłemu, zmagającemu się na przemian z falami entuzjazmu i
apatii, motywacji i rozgoryczenia, toczącego codzienną walkę o swoją
poczytalność i tożsamość. Wiarygodność psychologiczna bohatera wypada jednak
blado (a to w końcu półtora roku samotności!), nie brakuje też w książce
koniecznych uproszczeń, a kilka aspektów zostało potraktowanych po macoszemu -
paskudną ranę bohater leczy błyskawicznie i bez powikłań, z wszystkich
wybuchowych przygód wychodzi bez istotnych urazów, mimo
"oszczędzania" na ogrzewaniu cieszy się końskim zdrowiem, a uboga
dieta nie powoduje u niego żadnych problemów pokarmowych (autor chyba nigdy nie
potrzebował zwolnienia z zajęć szkolnych skoro każe Markowi rozważać jedzenie
surowych ziemniaków).
W moim przekonaniu dobra
literatura science-fiction niezależnie od futurystycznych rekwizytów i
scenografii stara się przede wszystkim odnaleźć odpowiedzi na te same,
fundamentalne pytania co dobra literatura w ogóle - skąd przychodzimy? kim
jesteśmy? dokąd zmierzamy? W "Marsjaninie" znaków zapytania nie znajdziemy
- to absorbujące studium niezłomnej woli przetrwania, przesycone
specjalistycznymi wywodami, ale nie żadnych stawia istotnych pytań. Książkę
przeczytałem z przyjemnością i pewną dozą ekscytacji, ale tak naprawdę niewiele
z lektury wyniosłem i raczej do niej nie wrócę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz